Powoli wracają zajęcia na uczelni. Wracają po roku. I po roku okazuje się, że studenci już nie tacy, że przyszli lekarze już nie tacy, że świat już nie taki.
A o co chodzi ? Chodzi o powołanie, o odpowiedzialność, o współczucie, życzliwość i poświęcenie.
Wyjaśniam i proszę uzbroić się w cierpliwość.
Moje młode życie to życie wypełnione autorytetami. Takich autorytetów było dużo. Ale najbardziej zapamiętałem i najbardziej wpłynęli na moje życie następujący ludzie:
Papież Jan Paweł II
Od razu wyznanie. Nie jestem katolikiem. Po wielu różnych przeżyciach jedyne co wiem i o czym jestem przekonany to to, że nie wiemy co nas otacza. Nie wierzę w Boga, który każe zabijać innych ludzi, każe składać ludziom ofiary ze zwierząt i każe się siebie bać. Wierzę, że sensem naszego życia jest czynienie dobra i opieka nad słabszymi.
Katolicyzm poza ogromem cierpienia które zadał „innym” ludziom, narodom miał też wśród swoich wyznawców ludzi po prostu dobrych, mądrych, charyzmatycznych. Taką dla mnie osobą był Papież Jan Paweł II. Nie wiem ile jest prawdy w opowiadaniach, że Papież przymykał oczy na pedofilię, ale wiem, że gdy pierwszy raz miałem z Nim kontakt, był kimś nie z tego świata. Czuć było w tym co robi i co mówi miłość i dobro. Takim Go zapamiętałem.
Ksiądz Jerzy Popiełuszko

Na msze prowadzone przez Księdza chodziłem do kościoła przy placu Wilsona jeszcze pod koniec lat licealnych i na początku studiów. Pamiętam człowieka niezwykle skromnego, niezwykle pokornego, cichego, ale którego słowa miały moc grzmotu. Był szczupły, drobny, chodził w skromnej, widać że wielokrotnie pranej sutannie. Emanował dobrocią, i czymś nieopisywalnym, zanurzeniem w innym świecie, w prawdzie, w tajemnicy której nikt z nas nie był w stanie dotknąć.
W roku 1982 w Akademii Medycznej w Warszawie odbywał się strajk studentów. Przebywałem wtedy z kolegami w Zakładzie Biochemii Szpitala Klinicznego przy ulicy Banacha. Była zima. Pewnego wieczoru przyszedł do nas ksiądz Popiełuszko i odprawił mszę. Msza była przeznaczona tylko dla nas. Modliliśmy się w małej sali zakładu. Kilkadziesiąt osób, noc, atmosfera jak w katakumbach pierwszych chrześcijan przed dwoma tysiącami lat. I święty, pokorny człowiek, który przyszedł żeby przez chwilę być z nami.
Profesor Jan Nielubowicz

Pierwszy lekarz na mojej liście. Też związany z moim życiem studenckim i strajkiem w latach osiemdziesiątych. Profesor był Rektorem Akademii Medycznej gdy zaczynałem studia. Zawsze spokojny (chociaż można było w nim wyczuć jakieś wewnętrzne napięcie, które ja nieodłącznie wiążę z zawodem chirurga), konkretny, życzliwy, ale sprawiedliwy i niezwykle wrażliwy na cierpienie pacjentów. Takie wartości przekazywał nam w trakcie zajęć. Ale to nie wszystko. Dawał nam przykłady swoim życiem.
Wracam do strajku. Pamiętam kolejny dzień, stałem na bramce, pilnowałem wejścia do Zakładu, nagle patrzę i nie wierzę oczom. Idzie do nas do strajkujących studentów profesor Nielubowicz. Było już ciemno. Profesor jak zwykle elegancki – biała koszula, muszka, garnitur, jesionka, kapelusz. Przyszedł do żółtodziobów, żeby z nimi porozmawiać. Żeby dowiedzieć się czy wszystko dobrze, czy czegoś nam nie brakuje. Nie przyszedł, żeby prawić nam morały. Przyszedł, żeby powiedzieć, że jest z nami.
Jak kończyłem studia profesor Rektorem już nie był, ale dla mnie był kimś więcej, był wspaniałym lekarzem i człowiekiem.
Inni wspaniali lekarze i ludzie, których poznałem w życiu:
Profesor Stefan Kruś

Również jak profesor Nielubowicz, zawsze muszka, garnitur, biała koszula. Uczył nas patomorfologii. Wykłady prowadził tak, że wszyscy zasłuchani nawet nie drgnęli. Poza tym był humanistą i erudytą. Pisał wiersze. Poziom tego człowieka i lekarza najlepiej oddaje fakt, że zawsze w okolicach 8 marca składał życzenia wszystkim studentkom i zawsze miał przygotowany własnoręcznie napisany wiersz z tej okazji. Uwielbialiśmy go wszyscy a co jeszcze czuły w stosunku do tego człowieka, który mógłby być ich dziadkiem, nasze koleżanki to można się tylko domyśleć.
Profesor Irena Smólska

Pani Profesor w trakcie moich studiów była Kierownikiem Kliniki Chirurgii i Kardiologii Dziecięcej w szpitalu przy ulicy Niekłańskiej w Warszawie. Po studiach gdy miałem już specjalizację z chirurgii dziecięcej spotykałem Panią Profesor wielokrotnie z racji zawodu. Pamiętam jak w latach dziewięćdziesiątych uczestniczyłem w międzynarodowej konferencji chirurgów dziecięcych w Turcji w Izmirze. Pani Profesor też tam była. Wiedziałem, że jest wspaniałym chirurgiem i człowiekiem, ale wtedy też przekonałem się jak wspaniale tańczy. Miałem przyjemność zatańczyć z Panią Profesor polkę – tak polkę w Turcji. Cały parkiet był nasz, później oklaski kolegów i personelu tureckiego – lekarze też są ludźmi.
Proszę Państwa, ale Pani profesor Smólska to nie tylko Polka tańcząca polkę. Panią Profesor zapamiętałem szczególnie w innej sytuacji. Nie pamiętam przy jakiej okazji przyjechałem do szpitala na Niekłańską. Wchodząc po schodach widzę następującą scenę. Pani Profesor stoi przed swoim gabinetem, drzwi otwarte. Przed Panią Profesor stoi matka jednego z jej pacjentów i próbuje w ramach podziękowania dać jej kwiaty. Słyszę jak Pani Profesor odpowiada „Proszę Pani ja tych kwiatów nie przyjmę, proszę je zanieść na oddział dla personelu a poza tym to po co Pani je kupowała, niepotrzebny wydatek”.
Na to matka ze łzami w oczach „Pani Profesor ale pani uratowała, życie mojego dziecka, jak mam pani podziękować”. Na to odpowiedź „Nie musi pani dziękować, przecież to moja praca”. Skromnie, cicho, z uśmiechem. Matka już wtedy nie powstrzymała łez. Płakała, wzięła Panią profesor za ręce i zaczęła Ją po nich całować. Cudowne podziękowanie dla cudownego człowieka, lekarza.
Doktor Wojciech Kamiński

Kolejna nietuzinkowa postać wśród lekarzy. Wychowawca pokolenia chirurgów dziecięcych. Twórca i pierwszy Ordynator Oddziału Chirurgii Dziecięcej w Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. Niezwykle mądry człowiek, który miał „tylko” tytuł doktora medycyny, a wszyscy zwracali się do Niego Panie Profesorze. Sam widziałem i słyszałem jak robili to utytułowani profesorowie z zagranicy. Co było takiego wspaniałego w doktorze Kamińskim. Mądrość, rozsądek, rozwaga, zewnętrzny spokój, a do tego normalność – palił papierosy w ogromnych ilościach (ale może nie powinienem o tym pisać), dla każdego nawet najmłodszego rezydenta miał czas żeby porozmawiać, a poza tym miał cechę, o którą coraz trudniej – zawsze można było na niego liczyć, zawsze był chętny do pomocy, jeżeli jakikolwiek lekarz miał problem z leczeniem dziecka Profesor nigdy nie odmówił pomocy, przyjmował do swojego oddziału, poprawiał – On lub jego pracownicy – to co komuś nie wyszło. I nigdy, przenigdy nie komentował !!!!, nie krytykował !!!
Mój mentor, nauczyciel, wzór.
Nomen omen – syn Pana Doktora Andrzej Kamiński wypisz, wymaluj taki sam jak ojciec. Różnią się tylko tym, że syn jest już profesorem.
Docent Jan Weremowicz
„Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie co posiadacie”. Pisałem o wspaniałych ludziach z którymi się zetknąłem w swoim życiu, ale jest tak, że ja też nie wypadłem sroce spod ogona. W mojej rodzinie i to bliskiej też miałem wspaniałego lekarza, człowieka, który był i jest dla mnie wzorem do naśladowania. Brat cioteczny mojej mamy – Jan Weremowicz.
Wujek Weremowicz pochodził z przedwojennej inteligenckiej rodziny. Urodził się 20.09.1915 roku. Od dzieciństwa związany z Warszawą. Był absolwentem i maturzystą Gimnazjum i Liceum im. Ks. Józefa Poniatowskiego w Warszawie przy ul. Nowolipie 8. Medycynę studiował na Uniwersytecie Warszawskim. Ukończył ją na tajnych korepetycjach już po wybuchu II wojny światowej. W czasie powstania warszawskiego był żołnierzem batalionu AK „Baszta”. Jego ojciec, również Jan, ps. „Gładki” walczył w oddziale mokotowskim AK. Po wojnie wujek odbywał szkolenie i zdobył specjalizację z interny będąc uczniem profesora Witolda Orłowskiego. Później był ordynatorem Oddziału Wewnętrznego i dyrektorem nieistniejącego już Szpitala im. św. Łazarza w Warszawie przy ul. Leszno. Leczył pacjentów, publikował, był autorem rozdziału w podręczniku dla lekarzy internistów „Vademecum Lekarza Ogólnego”, dotyczącym chorób płuc. Był tłumaczem podręcznika niemieckiego „Błędy w rozpoznawaniu klinicznym” autorstwa Maxa Burgera. Oprócz działalności naukowej i dydaktycznej do końca życia, a zmarł w 1973 roku, pracował jako lekarz.

Jakim był lekarzem przede wszystkim wiem od mamy. Z jej opowiadań zostały mi w pamięci dwa fakty, które pokazują osobowość wujka, lekarza szanującego każdego pacjenta, każdego człowieka. Mama opowiadała, że gdy wujek prowadził zajęcia ze studentami to pierwszą rzeczą, na którą zwracał uwagę było czy student, wchodząc na salę mówi do pacjentów „dzień dobry”. Brak tego skutkował wyrzuceniem z zajęć. Druga cecha wujka, o której opowiadała mama to szczodrość w udzielaniu pomocy materialnej. Może to dla współczesnych młodych nie jest zaletą, tylko świadczy o „głupocie” i „frajerstwie”, ale podobno wujek nigdy nie odmówił pomocy i ofiarowywał pieniądze swoim chorym, którzy byli biedni. Sam mieszkał wraz z ciocią w trzypokojowym mieszkaniu na ul. Pańskiej. Nie był bogaty, a przynajmniej nie było tego po nim widać, ale zawsze dzielił się tym co miał z biedniejszymi od siebie.
Ja pamiętam jeszcze jedną cechę wujka – to widziałem na własne oczy. Bardzo przeżywał niepowodzenia w pracy. Angażował się całym sercem w leczenie swoich chorych. Bywało tak, że gdy byliśmy z wizytą, a wujek przychodził z pracy to musiał się położyć, odpocząć, był tak zmęczony. Być może takie zaangażowanie w pracę go zabiło. Pewnego dnia położył się i już nie wstał. A miał tylko 58 lat (mniej niż ja teraz).
Po co ja to napisałem ? Dlaczego wymieniłem ludzi, którzy dla mnie byli (i są) wzorcami, autorytetami, wyjątkowymi postaciami ?
Patrząc na to co mnie otacza widzę, że współcześni młodzi ludzie (a za takich uważam osoby poniżej 40 roku życia) bardzo często pozbawieni są jakiegokolwiek szacunku dla osób starszych, osób które nie są tak sprytne, szybkie, czasami irytujące. Osób, które w większości (tak jak moje Autorytety wymienione powyżej) wyznawały lub wyznają inne wartości niż współcześni. Ja nie twierdzę, że świat który był kiedyś był lepszy, ale obawiam się, że po etapie dobra i prawdziwej ludzkiej solidarności wracamy do świata pieniędzy, karier, chciwość, chytrość i fałszu. Świata, którego ja nigdy nie zaakceptuję.
Co mnie nakłoniło, żeby tak myśleć ?
Na początek wprowadzenie z medycyny.
Zdarza się w codziennym życiu, że ktoś w miejscu publicznym, lub w domu straci przytomność. Przyczyny utraty przytomności bywają różne, ale najgroźniejsze z nich wiążą się z zatrzymaniem krążenia. Pacjent nie oddycha, nie ma tętna. W takiej sytuacji priorytetem jest jak najszybsze rozpoczęcie resuscytacji krążeniowo-oddechowej przez świadków zdarzenia, osoby postronne. Należy jak najszybciej wezwać karetkę pogotowia, użyć automatycznego defibrylatora, rozpocząć uciśnięcia klatki piersiowej i prowadzić wentylację usta-usta. Wszystkie te czynności są niezbędne, aby uratować pacjentowi życie. Nie ma możliwości żeby karetka przyjechała w ciągu kilkunastu sekund, a każda sekunda bez prowadzenia resuscytacji to miliony umierających komórek w mózgu, a po kilku minutach bez tlenu i glukozy umrą w głowie prawie wszystkie neurony.
To wiedzą wszyscy, a przede wszystkim wiedzą o tym studenci medycyny i lekarze.
Prowadzenie tzw. sztucznych oddechów, mimo że nie jest tak istotne jak np. wezwanie karetki pogotowia czy uciskanie klatki piersiowej, ma też duże znaczenie, gdyż dostarczenie nawet niewielkich ilości tlenu do mózgu, pozwala utrzymać neurony przy życiu, zahamować proces obumierania co daje pacjentowi szansę powrotu do normalnego funkcjonowania, a nie nawet w przypadku uzyskania powrotu krążenia, wegetacji przez wiele lat w stanie odkorowania.

Przez kilkanaście lat mojej pracy na stanowisku adiunkta oraz kierownika Zakładu Medycyny Ratunkowej Uczelni Medycznej nikt ze studentów tego typu zaleceń nie podważał i każdy je rozumiał. Ale teraz jest przecież covid.
Kolejna dygresja medyczna.
Przed przystąpieniem do resuscytacji każdy „ratownik” powinien się upewnić, że podczas ratowania innej osoby on sam nie straci życia. Może przejechać go samochód (kierowcom się spieszy), może porazić go prąd, może utonąć ratując tonącego, może zatruć się trującymi wyziewami podczas pożaru itp. Zwraca się też uwagę, że „ratownik” podczas prowadzenia wentylacji usta-usta może się zarazić od chorego jakąś chorobą. Jakie jest ryzyko takiego zarażenia ? W statystyce światowej znikome. Udowodnionych takich zakażeń na świecie opisano do tej pory kilkanadziesiąt.
Uczyliśmy studentów, że mają myśleć o swoim bezpieczeństwie, ale przede wszystkim ich misją jest niesienie pomocy i ratowanie ludzkiego życia. Uczyłem, że dla człowieka który umiera niepodjęcie resuscytacji przez studenta, lekarza, świadka zdarzenia jest wyrokiem śmierci.
Ostatnie moje zajęcia postawiły wszystko na głowie.
Dialog ze studentami brzmiał mniej więcej tak:
Ja – „Proszę Państwa nie wolno w każdej sytuacji pozaszpitalnego zatrzymania krążenia rezygnować z prowadzenia sztucznej wentylacji” (wcześniej przypominałem czemu ma ona służyć).
Studenci – „Ależ Panie doktorze teraz jest covid i my nie możemy ryzykować zakażenia”.
Ja – „Proszę Państwa, ale zagrożenie covidem jest takie samo jak innymi chorobami przenoszonymi droga kropelkową np. grypą co do tej pory nie usprawiedliwiało nie prowadzenia wentylacji w trakcie resuscytacji”.
Studenci – „Tak, ale my musimy myśleć o sobie, gdyż nasze wykształcenie jest drogie”.
Ja – „Bez względu na Państwa wykształcenie życie każdego człowieka jest ważne i nie można mówić, że życie lekarza jest ważniejsze od życia np. szewca czy piekarza”.
Studenci – „Nieprawda. Poza wydatkami, które poniosło Państwo na nasze wykształcenie to ważne jest jeszcze to, że będziemy leczyli innych ludzi i to jest wartość naszej pracy”.
Ja – „Wszystko to prawda, ale gdyby piekarz nie upiekł chleba i nie moglibyście go jeść to nie mielibyście najmniejszej ochoty ani siły na leczenie kogokolwiek”.
Studenci – „My się z tym nie zgadzamy. Piekarza można zastąpić, a lekarza nie, bo trzeba najpierw go wykształcić”.
Ja – „Czasami piekarz i szewc są sto razy lepszymi ludźmi niż niejeden lekarz i zrobią w trakcie swojego życia więcej dobra niż on, a tylko to a nie wykształcenie stanowi o wartości człowieka”.
Studenci – „A my uważamy, że nie. Praca którą poświęcamy, żeby zostać lekarzami jest dużo cięższa niż praca piekarza, my z założenia czynimy dobro i nie można nas porównywać”.
Ja – „No dobrze, to ja zadam inne pytanie: gdybyście Państwo zobaczyli na ulicy nieznanego człowieka i ocenili, że wymaga on resuscytacji to czy prowadzilibyście u niego masaż serca i wentylację usta-usta ?”
Studenci – „Nie”.
Ja – „A dlaczego ?”
Studenci – „Bo moglibyśmy zarazić się covidem”.
Ja – „No tak, ale wybraliście taki zawód. Choroby zakaźnie istnieją od zawsze. I zawsze w praktyce możecie się jakąś zarazić. Każdy z nas ma w ustach i drogach oddechowych miliardy różnych patogenów. Ja w swojej praktyce wielokrotnie zarażałem się od dzieci różnymi wirusami, bakteriami, ale jakoś nie przestałem ich leczyć”.
Studenci – „Ale my nie musimy leczyć z narażeniem własnego życia”.
Ja – „Ale zawsze będziecie leczyć z narażeniem własnego życia. Może przyjść do was chory z zaburzeniami psychicznymi i zadźgać was nożem. A poza tym, powtarzam: od każdego pacjenta możecie się czymś zarazić”.
Studenci – „Tak ale ryzyko zadźgania nożem jest niższe od ryzyka zakażenia covidem”.
Ja – „No dobrze, to co w takiej sytuacji mają powiedzieć strażacy czy policjanci, którzy praktycznie za każdym razem, podczas każdej interwencji narażają własne życie i nie usprawiedliwiają swojej ewentualnej bierności tym, że mogą umrzeć w pożarze, albo że może ktoś ich zastrzelić”.
Studenci – „Panie doktorze, ale prosimy ponownie nie porównywać nas z innymi grupami zawodowymi. Żeby zostać strażakiem, czy policjantem nie trzeba tyle się uczyć co my”.
Ja – „Czyli ci ludzie też w państwa oczach nie są tak wartościowi jak lekarze ?”
Studenci –
………………………………..brak odpowiedzi.
Po tym ostatnim pytaniu wszystko zrozumiałem.
Młodych ludzi wychowuje się tak, żeby nie szanowali nikogo innego. Rodzice mogą przy dziecku opluwać nauczyciela, księdza, lekarza, kierowcę, każdego. Ba, rodzice sami wychowują dzieci w braku szacunku nawet do nich. Co drugi przypadek gdy wchodzi do mnie do gabinetu rodzic z dzieckiem i ja zwracam się do tegoż rodzica żeby usiadł, kończy się tym, że siada dziecko (nawet po urazie palca u ręki u 14-latka, co zdarzyło się kilka dni temu) a rodzic dalej stoi. Jak zapytałem jednej z takich stojących matek czy będzie się dziwiła, że syn za parę lat będzie ją wyzywał to się na mnie obraziła.
Nie ma wartości, o których pisałem na początku. W nic się nie wierzy – przepraszam wierzy się w telefon i internet – ale na pewno nie wierzy się w Boga, Buddę, Naturę, Sens, Prawdę czy Miłość. Nie chce się czynić dobra, bo za wszystko wymaga się zapłaty. Nie ma odpowiedzialności, bo ludzie widzą, że jeśli masz władzę albo pieniądze to możesz kraść, kłamać, oszukiwać a i tak nie spotka cię żadna kara. Nie ma bliskiej więzi z innym człowiekiem. Spotkanie przy stole, spojrzenie w oczy, dotyk ręki zastąpił facebook, instagram, kamery i czaty.
Jak to wszystko podsumować ?
Młodym ludziom wydaje się, że tworzą nowy wspaniały świat, w którym takie wapniaki jak ja będą tyko przeszkodą. Ale ja wiem co innego. Ci młodzi ludzie będą musieli kiedyś przyjść się leczyć. Będą ich leczyć rówieśnicy. Moje pokolenie umrze. Lekarze mojego pokolenia wymrą. Oczywiście wśród młodych też będą wspaniali odpowiedzialni i dobrzy. Ale mam obawę, że będzie ich niewielu. W ten sposób świat budowany na egoizmie, na braku współczucia dla drugiego umierającego człowieka zemści się na swoich stwórcach. Jeżeli teraz studenci medycyny mówią, że nie będą reanimować umierającego człowieka bo mogą zarazić się covidem, a życie tego człowieka nawet w znikomym procencie nie jest tyle warte co ich życie, to za kilkadziesiąt lat (a może wcześniej) gdy oni będą umierać i szukać pomocy nikt do nich nie wyciągnie ręki. Wiadomym jest, że jeżeli raz władzy udało się ludzi zastraszyć covidem to teraz każde pokolenie będzie miało swoją epidemię i zagrożenie i kiedyś Wy wszyscy młodzi, wasze dzieci i wnuki zostaniecie sami schowani, zaszczuci, na siłę wciśnięci za ekran monitora i komórki. I nie będzie nikogo kto zmniejszy waszą samotność, kto poda wam szklankę herbaty i potrzyma za rękę.














