Kilkunastomiesięczne dziecko. Pogodne, uśmiechnięte, zdrowe. Kochane przez rodziców. Życie stoi otworem.
Niedawno nauczyło się chodzić. Teraz drepcze za mamą i nareszcie samodzielnie poznaje świat.

Jest początek wiosny.
Pewnego dnia mama zauważyła, że dziecko jest bardziej markotne, nie chce jeść, nie ma ochoty na zabawę.
Temperatura była nieznacznie podwyższona. Mama pomyślała, że zaczyna się jakaś infekcja. Ale przecież to nie pierwsza i nie ostatnia. Podała syropki. Dziecko usnęło.
Następnego dnia nie było poprawy. Temperatura podniosła się powyżej 38 stopni. Dziecko było bardziej apatyczne, straciło apetyt.
Matka zadzwoniła do lekarza.
Nie poszła z dzieckiem do przychodni, tylko zadzwoniła. Jest przecież pandemia. Ludzie padają jak muchy, umierają z powodu koronawirusa – tak mówią w radiu, telewizji, piszą w internecie – a więc ona życia dziecka nie będzie ryzykowała. Nigdzie nie pójdzie.
Pani lekarz przez telefon kazała dziecko obserwować. Przez telefon zaleciła leczenie zachowawcze, syropki.
Podczas tej rozmowy telefonicznej w grobie „przekręcił” się prof. Tadeusz Orłowski. Mój nauczyciel interny. Dlaczego po tylu latach snu wiekuistego coś tak go poruszyło ? Ano dlatego, że nie leczy się pacjentów przez telefon. Żeby pacjenta leczyć to należy wcześniej go zbadać. Tego m/in profesor Orłowski nauczał przez wiele lat. Ale widocznie kogoś nie nauczył.
Następnego dnia nadal nie było poprawy. Gorzej – pojawiła się wysypka.
Matka nadal nie ryzykowała życia dziecka. Przecież nie mogła pozwolić żeby umarło z powodu koronawirusa. Premier, politycy, minister zdrowia powiedzieli, że to jest pandemia, śmiertelne zagrożenie i że nie należy wychodzić z domu.
Ponownie zadzwoniła do przychodni.
Ponownie lekarz przez telefon kazał obserwować dziecko i leczyć syropkami. Była gorączka, jest wysypka, wiek też pasuje – może to trzydniówka i za dzień, dwa będzie po kłopocie.
Tym razem w grobie poruszył się profesor Nielubowicz. Jeden z najwspanialszych na świcie chirurgów – też mój nauczyciel. Podobnie jak prof. Orłowski uczył, że nie ma leczenia bez kontaktu z pacjentem. Że z pacjentem trzeba porozmawiać i go zbadać, i że od tej reguły nie ma odstępstw.
Kolejny dzień był jeszcze gorszy. Stan dziecka nawet na chwilę się nie poprawił. Nie miało siły wstawać z łóżka, lało się przez ręce, nic nie jadło. Temperatura nie obniżała się poniżej 38 stopni Celsjusza.
Matka ponownie wykonała telefon do przychodni.
A tam przerażenie. „Proszę Pani, Pani jedzie jak najszybciej z dzieckiem do szpitala”. Ma gorączkę i duszność, to na pewno koronawirus. W Polsce nie ma teraz innych chorób. Jest tylko koronawirus. Przecież my w przychodni Pani nie pomożemy, a poza tym jak Pani widzi nie przyjmujemy pacjentów bo też się boimy. Mamy gdzieś przysięgę Hipokratesa, wpajane przez „mistrzów” zalecenia – nie przyjmujemy pacjentów i basta. Tak zarządzili politycy, urzędnicy i my lekarze będziemy się ich słuchać.
Cóż było robić. Trzeba wyjść z domu.
Matka z dzieckiem pojechała do szpitala. Nie dostała się do SOR, ponieważ dziecko miało gorączkę i duszność. Przyjęła je pielęgniarka w „Izbie Kowidowej”. Lekarza tam nie było. Był za to strach, że przyszło dziecko z wirusem i że nas pozabija (nie dziecko tylko wirus). Trzeba się było zabezpieczyć od stóp do głów. Pobrać wymazy na „korona”, wydrukować dokumenty, zlecić badanie, wysłać próbkę.
A w tym czasie dziecko się pogarszało. Oddech stawał się coraz płytszy, pojawiła się sinica. W końcu maluszek stracił przytomność. Lekarza nadal nie było. Lekarze doświadczeni, nauczeni wyłapywać stany zagrożenia życia byli w SOR.
Pielęgniarka zadzwoniła po interwencyjny zespół anestezjologiczny.
Gdy ten dotarł dziecko już nie oddychało.
Podjęto reanimację. Udało się przywrócić krążenie. Dziecko z Izby na oddechu zastępczym zostało przyjęte do Oddziału Intensywnej Terapii.
Przywrócenie krążenia to był dopiero początek diagnostyki i leczenia.
Co się okazało później ?
Pacjent nie miał infekcji koronawirusowej. U pacjenta z gardła i krwi wyhodowano paciorkowca. To co prezentował w domu to były objawy infekcji paciorkowcowej. Wysypka była wysypką paciorkowcową typową dla szkarlatyny.
BRAK LECZENIA – A WYSTARCZYŁO PODAĆ ANTYBIOTYK, NAWET NAJPROSTSZY, PENICYLINĘ – DOPROWADZIŁ DO ROZWOJU SEPSY.
I to naprawdę był to dopiero początek.
Mimo intensywnego leczenia w trakcie hospitalizacji u chorego doszło do:
– obrzęku mózgu, który wymagał leczenia operacyjnego, neurochirurgicznego.
Zabieg polegał na usunięciu części kości czaszki po to żeby mózg mógł zwiększać objętość bez ryzyka wklinowania i zgonu.
– zapalenia osierdzia, wymagającego drenażu worka osierdziowego.
– martwicy niedokrwiennej obu stóp, wymagającej amputacji nóżek na wysokości podudzi.
Paciorkowiec doprowadził do pojawienia się zakrzepów w naczyniach tętniczych. Zwykle zakrzepica prowadzi do niedokrwienia palców, które trzeba z tego powodu amputować. Ten mały pacjent nie miał szczęścia (jeżeli można nazwać szczęściem martwicę palców). Stracił obie stopy.
Jeżeli przeżyje to już na własnych nóżkach świata nie zwiedzi, nie będzie odkrywał nowych miejsc. Jeżeli przeżyje to nie wiadomo czy w ogóle będzie świat widział i słyszał.
Ale jeżeli przeżyje to na pewno zostanie w nim rana, która nigdy się nie zagoi. Zostanie w nim pamięć niewyobrażalnego cierpienia, na które nie zasłużył, które zgotowali mu dorośli.
Dlatego marzy mi się, żeby chociaż jeden z tych dorosłych, którzy wierzą w pandemię i którzy doprowadzili do zastraszenia ludzi, przeszli to samo co to dziecko , żeby tak samo cierpieli i poczuli na własnej skórze skutki podejmowanych przez siebie decyzji.

Bo groźniejsza od koranowirusa jest ludzka głupota.
Bo groźniejszy od koranowirusa jest strach.
Bo groźniejsi od koronawirusa są niemyślący, nieodpowiedzialni, przekonani o własnych racjach ludzie.
I od takich ludzi strzeż Panie Boże wszystkie dzieci na całym świecie.